13.05.2011

vampire alert!

piątkowe popołudnia zazwyczaj upływają mi na oglądaniu The Vampire Diaries i dzisiaj nic się nie zmieniło. nic poza faktem, że pożegnaliśmy się z sezonem drugim. i to w jaki sposób! Zając się pewnie ze mną nie zgodzi (a może tak...?), ale uważam, iż season 2 finale to jeden z najlepszych odcinków serii, jakie do tej pory mogliśmy zobaczyć. kto by pomyślał, że powiem coś takiego po końcówce poprzedniego sezonu? cóż. finałowy epizod był epicki w zupełnie innym wymiarze. w końcu skończyły się męczące czary i tajemnicze kręgi ognia (btw, jak dla mnie to z czarownicą o nazwisku Bennet powinniśmy się już pożegnać...), a zaczął się ten rodzaj akcji, za jaki kochałam ten serial od samego początku! były emocje (ELENA KISSED DAMON, HELL YEAH!), nieoczekiwane zwroty akcji (Jeremy's ressurection!) i zajawki wątków, których kontynuację zobaczymy w sezonie numer 3 (STEFAN THE RIPPER! xD). z ręką na sercu mogę powiedzieć, że już nie mogę się doczekać powrotu Pamiętników... na jesieni! :)

przy okazji - nowy trailer do czwartego sezonu True Blood! premiera już 26 czerwca na HBO!
(one word: AlexanderSkarsgard!)

12.05.2011

cougar town (miasto kocic?!)

tak, dosyć idiotycznie brzmiący polski tytuł tego serialu może odstraszać. sam serial jednak nie-jest-taki-zły.

małe, amerykańskie miasteczko, typowe przedmieścia - domki jednorodzinne ustawione obok siebie przy malowniczej uliczce, każdy z ogrodem, codzienne słońce... oto sceneria Cougar Town. główną bohaterką jest Jules, zabawna kobieta w średnim wieku, uwielbiająca wino i spotkania ze swoimi przyjaciółmi, grana przez znaną wszystkim z Friends Courteney Cox (swego czasu Courteney Cox Arquette). na jej bezpośrednie otoczenie składają się zabawny i dosyć niemądry byly mąż, wredna przyjaciółka oraz jest superzabawny mąż i dziecko, dorastający syn oraz mężczyźni, z którymi początkowo się spotyka. później mężczyzn zastępuje jeden, wybrany, który poki co nie traci pozycji.

serial opowiada o życiu, wszystkich zabawnych sytuacjach, mniejszych lub większych problemach. sympatyczna komedia o dwudziestominutowych odcinkach, tak naprawdę jednak nie dorastająca do pięt takim produkcjom jak Friends czy That 70's Show (zbieram się powoli do opisania obydwu, szykujcie się!). niewiele można powiedzieć o takim serialiku, oprócz tego, że jest zabawny (umiarkowanie), niektóre postacie odegrane są z większym powodzeniem (Ellie, przyjaciółka Jules - świetna!) inne z mniejszym... ot, zwyczajny show do oglądania jednym okiem. daję wam jednak o nim znać, gdybyście chcieli zagłębić się bardziej w losy mieszkańców Cougar Town :)

hola hola

10.05.2011

newsy, newsy

ode mnie dzisiaj krótka wiadomość, zaserwowana przez przyjaciółkę

KLIK

najwyraźniej House będzie w kolejnym sezonie gościł na naszych ekranach po raz ostatni, a nie wiadomo nawet, czy w pełnej obsadzie! szkoda, że jeden z moich ulubionych seriali ma zniknąć, bo nowe produkcje nie są ostatnio zbyt obiecujące.

veronica mars

od tego post-soapu zaczęła się moja przygoda. połączenie teenage drama z łatwo przyswajalnymi elementami serialu kryminalnego urzekło mnie w pewien sposób od pierwszego wejrzenia. paradoksalnie, pozycji tej nie odkryłam ja, lecz mój tata. stare dobre czasy, kiedy to nowe odcinki perypetii panny mars puszczała rodzima stacja tvn. real good ol’ times!

basically, mamy tutaj do czynienia z mieszkającą w małym mieście w gorącej kalifornii nastolatką, która w wolnych chwilach pomaga swojemu tacie – ex szeryfowi – w prowadzeniu ‘rodzinnej’ agencji detektywistycznej oraz dorabia sobie poprzez pracę w lokalnej kawiarni i jako młodociana pani detektyw wynajmowana przez swoich rówieśników. w końcu każdy potrzebuje się czymś zająć po szkole, czyż nie?

rozwiązywane przez weronikę sprawy różnią się z odcinka na odcinek, jeden motyw pozostaje jednak niezmienny przez 22 odcinki pierwszego sezonu - jest nim morderstwo najlepszej przyjaciółki weroniki, lilly cane (notabene, wokół tego wydarzenia zbudowana jest również fabuła kolejnych sezonów, choć nie jest już to tam wątek najważniejszy). mimo tego, że zabójca lilly siedzi za kratkami, panna mars węszy większą konspirację wokół sprawy i nie odpuści, póki nie dowie się prawdy. trochę wścibska, nieprawdaż? za to ją właśnie lubię. postać weroniki została naprawdę dobrze zbudowana przez scenarzystów. dziewczyna jest uparta, zacięta, ma smykałkę detektywistyczną, jest mądra i silna mentalnie - nawet gdy całe miasto spycha na margines ją i jej ojca, którzy jako jedyni nie wierzą w to, że prawdziwy zabójca lilly wciąż jest na wolności. rodzina mars nieustannie jest na językach śmietanki towarzyskiej neptune, a weronika przechodzi naprawdę trudne chwile w szkole. wraz ze śmiercią lilly traci ukochanego chłopaka, przyjaciół oraz status społeczny, na dodatek w tym samym czasie jej matka ucieka bez słowa, zostawiając córkę i męża samych.

post-soap ten robił furorę w latach 2004-2006, kiedy był na antenie. wcale ten fakt nie dziwi, gdyż przygody sympatycznej nastoletniej blondynki (świetna kreacja roli przez jedną z moich ulubionych aktorek komediowych, kristen bell!) ogląda się naprawdę przyjemnie. po obejrzeniu zaledwie kilku odcinków, znajdujemy swoich ulubionych i mniej lubianych bohaterów, kibicujemy im lub życzymy niepowodzenia; łakniemy rozwiązania tajemniczych zagadek… ten post-soap ma wszystko: miłosne nastoletnie perypetie, kino akcji, emocje, przyjaźnie na dobre i na złe, zdrady etc. po dzień dzisiejszy chętnie wracam do poszczególnych epizodów i wciąż łudzę się nadzieją, że może jednak powstanie obiecany film o przygodach weroniki po latach… najlepiej jako agentki FBI! xD

tymczasem wracam do wtorkowego maratonu serialowego. wciąż czeka na mnie nowy odcinek house’a… by the way, nie mogę uwierzyć, że sezony moich ulubionych post-soapów dobiegają końca! co ja będę oglądać przez najbliższy miesiąc…?!
ciao!

9.05.2011

90210

z racji skończenia eseju z historii (TAK!) oraz wyjątkowo ładnego poniedziałkowego poranka postanowiłam opisać nie co innego jak słoneczny post-soap 90210. nie, nie jest to ten stary serial, o którym być może wspominali kiedyś wasi rodzice. jest to wersja next generation, czyli serial na tych samych zasadach, co jego poprzednik, który nie jest jednak remakiem, lecz w pewnym sensie jego kontynuacją (w epizodycznych rolach pojawiają się postacie z Beverly Hills 90210 z 1990 roku, jako dorosłe osoby).

akcja 90210 rozgrywa się oczywiście w miejscu o tym słynnym kodzie pocztowym - Beverly Hills, Hollywood. bohaterami są w większości rozpieszczone nastolatki, których problemy początkowo obracają się wokół nowych ubrań, samochodów i tego typu przyjemności. w miarę postępowania wszystko zaczyna się jednak komplikować - pojawiają się zabójstwa, gwałty, używanie narkotyków, niechciane ciąże... czyli właśnie to, co świat uważa za czyste zło czyhające w Hollywood. w życiu bohaterów sprawy nie przedstawiają się tak landrynkowo, jak mogłoby się wydawać. każdy z nastolatków ma problemy w domu, szkole, związkach, przyjaźni... wszystko jednak dzieje się na tle słonecznych plaż i pięknych wzgórz Beverly Hills.

muszę przyznać - 90210 ogląda się naprawdę przyjemnie. nie jest to oczywiście serial z głębszym przesłaniem, raczej należy do serii o nastolatkach dla nastolatków. uczęszczający do West Beverly Hills High uczniowie mają dla większości młodych widzów idealne życie: są piękni, mają bogatych rodziców, drogie samochody, ubrania, świetnych przyjaciół etc. pod tym względem jest to typowy, ładnie wyglądający serial. niestety, obawiam się, że więcej nie ma nam do zaoferowania.

90210 kontynuuje klasyczną ideę post-soapu - jest jednocześnie swego rodzaju tasiemcem (po 3 sezonach ma zdecydowanie takie zadatki), tak jak znane wszystkim opery mydlane, z drugiej zaś stara się odżegnywać od takich tradycji, upodabniając się bardziej do nowoczesnych seriali. fabuła wciąga, mimo iż nie jest specjalnie skomplikowana (tak, po obejrzeniu 3 odcinków dowolnego sezonu wiemy już wszystko o relacjach bohaterów i ich problemach); całość okraszona jest chwytliwymi kawałkami muzycznymi, do tego wspomniana już przeze mnie wyżej sceneria i voila, słupki oglądalności idą w górę. sama napędzam tę machinę, ale 90210 jest dla mnie oderwaniem od reszty seriali, takim w sam raz do obiadu, zresztą od czasów The O.C. mam sentyment do tego typu tasiemców. nie polecam bardziej wymagającym widzom.

hasta luego

6.05.2011

bones (kości)

zajączek nabrał tempa, więc muszę na krótką chwilkę powrócić do kryminalistyki…

czas na jeden z moich ulubieńszych post-soaps, czyli na liczącą już 6 sezonów opowieść o pozbawionej jakichkolwiek social skills pani doktor antropolog temperance brennan o wdzięcznym przezwisku bones, której towarzyszą: jej partner in crime (dosłownie!) – agent FBI seeley booth oraz pracownicy i stażyści instytutu Jeffersona w Waszyngtonie.

sama pani bones mówi o sobie, że lepiej rozumie umarłych, niż żywych. można i tak, prawda? bones jest socially awkward i za to właśnie ją uwielbiam! czapki z głów dla twórców serialu, którzy w miły sposób kreują tą postać. jej niedoskonałości w zakresie towarzyskim rekompensowane są przez jej geniusz intelektualny. mamy tu więc do czynienia z typowym obrazem lekko świrniętego i nieprzystosowanego społecznie naukowca, któremu dzięki swoim niebagatelnym umiejętnościom oraz pomocy sympatycznego agenta FBI udaje się rozwiązać wiele z pozoru nierozwiązywalnych zbrodni.

post-soap ten różni się jednak nieznacznie od opisywanych już wcześniej przeze mnie typowych przedstawicieli sophisticated crime story.
primo, sprawy badane przez zespół doktor brennan wespół z agentem boothem nie są zwykłymi sprawami. brzmi trochę trywialnie, wiem, ale to prawda. zwłoki ofiar zbrodni znajdują się albo w opłakanym stanie, albo w miejscach, w których nikt nigdy by się ich nie spodziewał – na przykład w gigantycznej tabliczce czekolady (!), prywatnym łóżku solarnym czy też w kabinie prysznicowej. nic bardziej ciekawego dla niezawodnej drużyny! im trudniejsze wyzwanie, tym więcej frajdy dla specjalisty od robaków i miłośnika teorii spiskowych – doktora hodginsa, jego uroczej małżonki angeli montenegro oraz przywódcy instytutu, byłej pani patolog kryminalnej cam saroyan.
secundo, ważną rolę odgrywają w tym post-soapie również relacje towarzyskie występujące między bohaterami. najważniejszy związek to oczywiście wciąż niespełnioną miłość doktor brennan i agenta bootha, którzy sami nie potrafiąc poradzić sobie ze swoimi uczuciami, niejednokrotnie udają się po pomoc do swojego nadwornego psychologa – młodego lancelota sweetsa (swoją drogą, rzeczywiście całkiem z niego sweet kąsek! w pewien dziecinny sposób…)
tercio, serial ten przyświeca propagowaniu popularności nauk ścisłych. pokazuje, że mimo braku social skills, geniusze pokroju doktor bones nie powinni wstydzić się swoich wyjątkowych zdolności! serial zdaje się proponować metodę wręcz przeciwną – embrace the geek inside you! :)

takim pozytywnym akcentem zakończę temat tradycyjnych seriali kryminalnych. mam nadzieję, że choć jeden uznacie za godny obejrzenia. ja muszę przyznać, że mnie zając zaraził manią na hawaii five-o. a może to nie sprawa zająca, tylko alexa o’loughlina…?

sweet dreams!

5.05.2011

modern family (współczesna rodzina)

skoro już jesteśmy przy komediach, zapoznam was z jeszcze jednym, przeuroczym serialem. Modern Family to sympatyczny post-soap z dwudziestominutowymi odcinkami wypełnionymi ciepłym, rodzinnym humorem.

mamy tutaj przedstawione losy jednego klanu. niby jeden, ale jakże barwny! jest głowa rodziny, związany z wiele od siebie młodszą kolumbijką Glorią Jay, jego córka Claire oraz syn Mitchell. każde z dzieci ma już własną rodzinę, Claire męża i trójkę dzieci, natomiast Mitch partnera życiowego oraz adoptowaną z Wietnamu córeczkę. oprócz tego jest jeszcze syn Glorii Manny, którego wychowują wspólnie z Jayem. jak możemy się domyślać patrząc na tytuł, cała familia jest niezwykle nowoczesna i zabawna. jej członkowie co chwilę są uczestnikami niespodziewanych sytuacji, co oczywiście jest dla publiczności niezwykłą rozrywką - większość z ów sytuacji jest niesamowicie zabawna. oprócz tego, dla równowagi, mamy również momenty wzruszające - i voila, przepis na doskonały serial komediowy zrealizowany.

a poważnie - wypełniony ciepłym humorem, propagujący zarówno rodzinne wartości jak i otwartość umysłu na nowe sytuacje, Modern Family jest bardzo... przytulny do oglądania. w sam raz, żeby się pośmiać i poprawić sobie humor.

cechą wyróżniającą Modern Family spośród innych seriali jest na pewno sposób, w jaki jest on nakręcony. mamy do czynienia z paradokumentem, czyli serialem stylizowanym na dokument. poszczególne sceny, gdzie jesteśmy naocznymi świadkami danych wydarzeń, przerywane są bezpośrednimi wypowiedziami bohaterów do kamery. sprawia to wrażenie, że znajdujemy się w samym centrum akcji, uczestniczymy w życiu tej rodziny. specyficzne ujęcia kamery wzmacniają to uczucie. jest to dość rzadko stosowany zabieg w serialach, przez co czyni ten konkretny interesującym i wartym uwagi.

warto dodać, że Modern Family zostało bardzo ciepło przyjęte przez publiczność oraz krytyków, a także dostało wiele nagród (w tym Emmy) oraz nominacji dla najlepszego serialu czy aktorów. serdecznie polecam zapoznać się z tym post-soapem, jeżeli tylko macie ochotę humor połączony z codziennymi-niecodziennymi małymi dramatami zwariowanej rodziny.

on to the next one!

4.05.2011

glee!

owszem, z wykrzyknikiem, właściwym jeżeli chodzi o mówienie o tym serialu. radosny! żywy! muzyczny! ale od początku.

zaczęłam oglądać ten post-soap... tak po prostu. nie, bo był szczególnie zapowiadany, to na pewno, raczej dlatego, że wciąż było mi mało i postanowiłam zabrać się za kolejnego świeżaka w nowym sezonie. na początku podchodziłam do sprawy sceptycznie, w końcu serial o szkolnym chórze? to raczej nie moja bajka (zwłaszcza, że mi osobiście szkolny chór kojarzył się przede wszystkim z chórem mojego liceum - panienki i chłopcy ubrani w długie do ziemi szaty, z białymi szalami wokół szyi... interesujące?). tymczasem Glee pozytywnie mnie zaskoczyło, na tyle pozytywnie, że znalazło się w gronie moich ulubionych seriali, a w tym momencie jestem w trakcie oglądania najnowszego odcinka - 19 drugiego sezonu.

zaczęło się niepozornie. grupa wyrzutków społeczności uczniowskiej i zaangażowany nauczyciel hiszpańskiego - z tego zrodziło się tytułowe glee, czyli szkolny chór. tyle, że serialowy, amerykański chór nie wygląda tak, jak moglibyśmy się spodziewać. dzieciaki wykonują znane piosenki ze starych czasów bądź nowe hity, a celem całego ćwiczenia jest wystąpienie w stanowym, a następnie ogólnokrajowym konkursie chórów szkolnych.
na grupę śpiewających uczniów składają się oczywiście same indywidua, mamy tutaj zakochaną w sobie oraz swoim talencie Rachel, kalekę Artiego, niezbyt mądrego futbolistę Finna, macho Pucka... a to zaledwie początek, ponieważ skład chóru powiększa się w kolejnych odcinkach. trzeba powiedzieć, że wszystkie te zupełnie różne od siebie osoby idealnie się uzupełniają a piosenki w ich wykonaniu są w większości przypadków naprawdę genialne (mówię w większości, ponieważ zdarzają się pojedyncze, oczywiście wybaczone, wpadki).

chór oczywiście napotyka problemy, ma przeciwników, jego członkowie są nękani przez popularnych uczniów... ot, rzeczywistość. dzieciaki jednak godnie stawiają czoła wszystkim przeciwnością, a motywuje ich do tego cały czas Will Schuester - nauczyciel-opiekun. w każdym odcinku można dostrzec subtelnie edukujący morał, który za każdym razem przekazany jest w przeuroczy i nienachalny sposób. całościowo show jest niesamowicie optymistyczny, z pozytywnym przekazem, kolorowy... sama przyjemność oglądania.

a także, oczywiście, słuchania! piosenki, starannie dobrane, wspaniale wykonane, są integralną częścią każdego odcinka. każda z nich dopasowana jest do aktualnie poruszanego tematu. Glee odniosło taki sukces, a wykonanie piosenek tak spodobało się publiczności, że regularnie wydawane są składanki z najlepszymi z nich.

nie wiem, w jaki sposób mogę jeszcze zachwalać ten show. jeżeli potrzebujecie czegoś rozweselającego, innego od wszystkich innych seriali obecnie wyświetlanych, na pewno powinniście sięgnąć po Glee. gwarantuję, że po kilku epizodach ciężko będzie wam się oderwać od Willa i jego dzieciaków wykonujących takie piosenki jak ta:



do następnego!

1.05.2011

hawaii five-0

po ponad tygodniowej nieobecności pora abym i ja coś napisała. ponieważ weszłyśmy w kategorię kryminalną, mogę podzielić się z wami moim ostatnim nałogiem - Hawaii Five-0.

wyjątkowy serial. koneserzy mogą kręcić nosem - ot, kolejny post-soap o policjantach, którzy w każdym odcinku rozwiązują inną sprawę. nic nowego, nic innowacyjnego, prawda? nieprawda. Hawaii Five-0, w moim odczuciu, jest inne. wciągające, zabawne, przyjemne.

wszystko zaczęło się w roku 1968. wtedy powstała pierwsza wersja tego serialu, bo obecne Hawaii jest - uwaga - remakiem. to zdarza się bardzo, ale to bardzo rzadko wśród seriali, więc samo w sobie już o czymś świadczy. pierwsza wersja zakończyła się w roku 1980, obecna przywróciła tytuł do życia 30 lat później, czyli w zeszłym roku. od tego czasu serial cieszy się rosnącą popularnością (a ja mam nadzieję, że tak już zostanie i powstanie drugi sezon).

ale do rzeczy. serial opowiada o grupie policjantów rezydujących oraz działających na Hawajach - co samo w sobie jet bajeczne, ze względu na scenerię, słońce, surfing... klimat serialu zdecydowanie zyskuje dzięki miejscu, w których usytuowana jest akcja. głównym bohaterem jest Steve McGarrett, który wraca na Hawaje (gdzie się urodził, a później, po śmierci matki wyjechał do USA) po śmierci ojca i rozpoczyna tutaj pracę w tytułowym Five-0. jest to oddział specjalny agentów pomagających rozwiązać trudniejsze i delikatniejsze sprawy, z którymi niekoniecznie poradziłaby sobie lub powinna się zajmować zwykła policja. McGarrettowi towarzyszą Danny Williams (świetny Scott Caan, prawdziwy talent komediowy), Chin Ho oraz jego kuzynka Kono. ta czwórka tworzy świetną, niepokonaną ekipę, która jak można się domyślać zawsze rozwiązuje powierzone im sprawy.

serial być może jet nieco schematyczny, ale zdecydowanie wyróżnia się spośród innych tego gatunku. ważnym elementem jest tutaj humor - zwłaszcza wzajemne docinki McGarretta oraz Danny'ego, którzy są partnerami. na samym początku darzą się niechęcią, jednak w kolejnych odcinkach rodzi się między nimi przyjacielska więź, a jak wiadomo, nie ma przyjaźni bez dogadywania sobie nawzajem :) mamy więc elementy komediowe, które przeplatają się ze świetną, szybką i nie zawsze przewidywalną akcją, a więc przepis na udany, wciągający serial. i takie właśnie jest Hawaii Five-0. zabawne, przyjemne do oglądania, trzymające w napięciu kiedy trzeba. polecam jako oderwanie się od wszystkich mrocznych wampirzych opowieści i obrzydliwych zakrwawionych operacji ;)

ciao!

p.s. o McGarretcie na pewno jeszcze wspomnę przy okazji przystojniaków serialowych - Alex O'Loughlin jest naprawdę... miły dla oka.